Dzisiaj postanowiłem rozpocząć pokazywanie Wam zupełnie innych od siebie miejsc, muzealnej różnorodności Paryża. Coś znanego, coś nieoczywistego, ale wszystko na pewno interesujące. Myślę, że każdy, kto odwiedzi kiedykolwiek Paryż powinien zaliczyć każde z nich, szczególnie Polacy - z różnych powodów.
Na początek przedstawię Wam Muzeum Imigracji. W Warszawie czy innym polskim mieście zapewne nie mogłoby cieszyć się zbyt wieloma eksponatami. Idąc tam zresztą, zastanawiałem się, co będzie można tam zobaczyć. Cóż - można zobaczyć bardzo wiele.
Jest to spory budynek zlokalizowany w 12-tej dzielnicy, prawie na przedmieściach. Dojeżdżamy tam oczywiście metrem (linia 8), stacja Porte Dorée. W środku mieści się jeszcze - poza muzeum - akwarium, ale tam nie wchodziłem. W przeciwieństwie do muzeum jest ono płatne.
Sama ekspozycja podzielona została na trzy części - losy imigrantów przed wyjazdem do Francji, ich przyjazd i pierwsze chwile na obczyźnie oraz dalsze perypetie. Dzięki temu można poniekąd przeżyć historie przedstawionych osób na własnej skórze.
Wśród eksponatów są najróżniejsze przedmioty, jakie imigranci zabierali ze sobą z rodzinnych stron. Na środkowym zdjęciu można dostrzec fotografie kameruńskich rodzin z krótkimi podpisami. Są to ich własne relacje z podróży. Byli naprawdę zdesperowani, by w końcu trafić do kraju Sekwany, Loary i festiwalu w Cannes... Pełne informacji plansze nie zapomniały również, jak widać powyżej, o wielkiej polskiej emigracji w XIX w.
Po przylocie najważniejszym celem do osiągnięcia było oczywiście uzyskanie francuskiego obywatelstwa. Satyryczne komiksy i inne rysunki w muzeum pokazują w bardzo dosadny sposób podejście zarówno imigrantów, jak i rodowitych Francuzów. Plansze poniżej to projekt pewnej pani demonstrujący wolę kobiet arabskiego pochodzenia w uzyskaniu obywatelstwa francuskiego przez zamążpójście.
Kolejny akcent polski to Maria Curie-Skłodowska. W Paryżu i Francji darzy się ją ogromnym szacunkiem... nawet odnoszę wrażenie, że większym niż w naszym kraju. Na pewno więcej dowiedziałem się o niej tutaj niż przez 12 lat szkoły... Poza tym, że dwukrotnie zdobyła Nagrodę Nobla, była pierwszą kobietą wykładającą na Sorbonie i pierwszą, która jest pochowana w Panteonie. Ostatni wątek rozwinę jeszcze w którejś z następnych notek.
Na ekspozycję składają się również najróżniejsze fotografie. Można na nich podejrzeć, w jakich warunkach podróżowali, jak żyli, czym się zajmowali. Być może nie widać tego dobrze na zdjęciach, ale pozwolę sobie na pewną ocenę, postawienie hipotezy. Uważam, że imigranci nie mieli nigdy lekkiego życia i do tej pory tak pozostało. Wystarczy spojrzeć na problemy z wynajęciem mieszkania (nawet dla mnie - obywatela UE!) czy otwarciem konta (da się, choć pracownicy banków francuskich potrafią być problematyczni, z tego, co słyszałem). Powszechne jest też zjawisko, które ja nazywam "rasizmem ekonomicznym". Nigdy nie spotkacie białego, który byłby śmieciarzem, rzadko też kierowcę ciężarówki. To zostawia się Afrykanom i Arabom. Nie mówię, że ci z kolei nie mają reprezentacji wśród innych profesji, ale w tych najmniej przyjemnych wygląda to tak, jakby tylko oni byli do nich predestynowani w społeczeństwie...
Muzeum Imigracji polecam ogromnie, zwiedza się szybko i przyjemnie. Mnie się to przydarzyło, kiedy poznałem swoich Erasmusowych kolegów. To było nasze pierwsze wyjście... całkiem celny strzał jak dla obcokrajowców, bo każdy znalazł coś dla siebie. Polacy, Włosi, Hiszpanie - każda z tych nacji i wiele innych miały lub mają swoją diasporę rozsianą także po Francji. Obecnie sam jestem jej cząstką.
Na dzisiaj to tyle. Inne muzea pokażę już niebawem w miarę możliwości. Od jutra do wtorku mam bardzo ważnego gościa, więc blog może nie być uruchamiany za często...
A toute a l'heure!
środa, 16 listopada 2011
wtorek, 15 listopada 2011
ALLEZ LES BLEUS!!!
W ostatni piątek, czyli w polskie Święto Niepoległości, a we Francji Święto Zakończenia I Wojny Światowej zwane Armistice, wybrałem się wieczorem ze znajomymi na dość nietypowe obchody tegoż dnia. Kilka dni wcześniej jeden z Erasmusów zaproponował obejrzenie z trybun towarzyskiego meczu Francja-USA. Koszt biletu na Stade de France w Saint-Denis na północ od Paryża wyniósł zaledwie 10€, więc długo się nikt nie zastanawiał. Co więcej, dla miejsc, na których siedzieliśmy (pierwszy rząd na najwyższym balkonie), jest to cena stała - bez znaczenia, czy jest to mecz eliminacji ME czy zwykła towarzyska potyczka. Przynajmniej tak twierdzi kolega, który załatwiał bilety.
Dla mnie osobiście było to podwójne przeżycie, bo... nigdy wcześniej nie oglądałem meczu na poziomie powyżej okręgowej ligi puławskiej z trybun. Stade de France - całkiem nieźle jak na pierwszy raz...
Jeśli chodzi o techniczne podejście do sprawy, to najlepiej dojechać na tam pociągiem miejskim RER linii B i wysiąść na stacji La Plaine Stade de France. Stamtąd czeka nas spacer około 10 minut. Oczywiście nie wy jedni jedziecie na stadion, gdzie ma zasiąść około 70 tys. widzów, więc przygotujcie się na "jechanie ze wszystkimi". Samo wejście na teren obiektu odbyło się bez stania w dłużących się kolejkach. W okolicach stadionu można oczywiście nabyć najróżniejsze akcesoria kibica, choć ceny są tam horrendalnie wysokie, np. za zwykły szalik dla kibica Francji krzyczą sobie 20€!!! Cena jak za dwa nasze bilety, phi!
Byliśmy sporo wcześniej, więc mogliśmy podejrzeć rozgrzewkę obu drużyn. Trybuny powoli się zapełniały. Poza jednym niewielkim sektorem, nota bene tuż pod nami, zajmowanym przez kibiców reprezentacji zza Atlantyku, stadion wypełniały francuskie flagi. Niesamowite wrażenie!
Za bramkami na stadion rozdawano również darmowe farbki do twarzy, z których oczywiście ja i parę innych osób skorzystaliśmy. Stylówa "na kibica" na Stade de France to przecież obowiązek! Lepsza darmowa flaga na policzku niż szalik za 20€ wokół szyi przecież, prawda?
Jeśli chodzi o sam mecz jako widowisko sportowe, to nie da się kryć, że do najlepszych nie należał. Kilka strzałów przez całe 90 minut to wszystko, na co było stać podopiecznych Jurgena Klinsmana i Laurenta Blanca. Niemniej jednak doping i atmosfera na trybunach ogromnie mi się podobały. Najlepiej w mojej pamięci zapisała się "meksykańska fala", której nadejście słychać jak stado koni biegnących po betonie...
Choć u nas reprezentacja Francji nosi nazwę "Trójkolorowych", to w ich ojczyźnie skanduje się: "ALLEZ LES BLEUS!", czyli "DO PRZODU NIEBIESCY!". Okrzyk ten, wuwuzele i inne piszczałki co chwilę można było usłyszeć z każdej części stadionu. O ile kolega z naszej prawej nie odpalał swojej irytującej i strasznie głośnej pompko-trąbki...
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 1-0 dla Francji. Zwycięską bramkę dla gospodarzy strzelił Loïc Rémy w 72-ej minucie. Stadion oczywiście oszalał - krzyki, machanie flagami i skandowanie wzmogło się na chwilę ze zdwojoną siłą. Niestety więcej bramek tego wieczoru nie zobaczyliśmy. Na zakończenie zamieszczam jeszcze parę kadrów z meczu.
Opuszczenie stadionu było równie łatwe jak wejście na trybuny. Co prawda dostanie się do pociągu RER wymaga umiejętności przeciskania się w tłumie, ale nam udało się to wyjątkowo ekspresowo, a co więcej nasz wagon był niemal pusty, choć na peronie zostało jeszcze mnóstwo ludzi. Nie wiem, dlaczego nie wpuścili ich kierujący pasażerami pracownicy paryskiego transportu miejskiego...
Ze Stade de France w podparyskim Saint-Denis relacjonował dla Państwa Jakub Kodłubaj.
Dla mnie osobiście było to podwójne przeżycie, bo... nigdy wcześniej nie oglądałem meczu na poziomie powyżej okręgowej ligi puławskiej z trybun. Stade de France - całkiem nieźle jak na pierwszy raz...
Jeśli chodzi o techniczne podejście do sprawy, to najlepiej dojechać na tam pociągiem miejskim RER linii B i wysiąść na stacji La Plaine Stade de France. Stamtąd czeka nas spacer około 10 minut. Oczywiście nie wy jedni jedziecie na stadion, gdzie ma zasiąść około 70 tys. widzów, więc przygotujcie się na "jechanie ze wszystkimi". Samo wejście na teren obiektu odbyło się bez stania w dłużących się kolejkach. W okolicach stadionu można oczywiście nabyć najróżniejsze akcesoria kibica, choć ceny są tam horrendalnie wysokie, np. za zwykły szalik dla kibica Francji krzyczą sobie 20€!!! Cena jak za dwa nasze bilety, phi!
Byliśmy sporo wcześniej, więc mogliśmy podejrzeć rozgrzewkę obu drużyn. Trybuny powoli się zapełniały. Poza jednym niewielkim sektorem, nota bene tuż pod nami, zajmowanym przez kibiców reprezentacji zza Atlantyku, stadion wypełniały francuskie flagi. Niesamowite wrażenie!
W związku z tym, że punktualność to nasza mocna cecha, mieliśmy okazję usłyszeć również narodowe hymny obydwu państw. Rywalizacja na całego, ponieważ obok mnie siedział kolega pół-Niemiec-pół-Amerykanin, a zaraz za nim Francuz. Kultura stadionowa Francji jednak odstaje poziomem od tej na polskich boiskach i moi sąsiedzi na trybunach nie myślli nawet przez chwilę o "solóweczce".
Jeśli chodzi o sam mecz jako widowisko sportowe, to nie da się kryć, że do najlepszych nie należał. Kilka strzałów przez całe 90 minut to wszystko, na co było stać podopiecznych Jurgena Klinsmana i Laurenta Blanca. Niemniej jednak doping i atmosfera na trybunach ogromnie mi się podobały. Najlepiej w mojej pamięci zapisała się "meksykańska fala", której nadejście słychać jak stado koni biegnących po betonie...
Choć u nas reprezentacja Francji nosi nazwę "Trójkolorowych", to w ich ojczyźnie skanduje się: "ALLEZ LES BLEUS!", czyli "DO PRZODU NIEBIESCY!". Okrzyk ten, wuwuzele i inne piszczałki co chwilę można było usłyszeć z każdej części stadionu. O ile kolega z naszej prawej nie odpalał swojej irytującej i strasznie głośnej pompko-trąbki...
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 1-0 dla Francji. Zwycięską bramkę dla gospodarzy strzelił Loïc Rémy w 72-ej minucie. Stadion oczywiście oszalał - krzyki, machanie flagami i skandowanie wzmogło się na chwilę ze zdwojoną siłą. Niestety więcej bramek tego wieczoru nie zobaczyliśmy. Na zakończenie zamieszczam jeszcze parę kadrów z meczu.
Opuszczenie stadionu było równie łatwe jak wejście na trybuny. Co prawda dostanie się do pociągu RER wymaga umiejętności przeciskania się w tłumie, ale nam udało się to wyjątkowo ekspresowo, a co więcej nasz wagon był niemal pusty, choć na peronie zostało jeszcze mnóstwo ludzi. Nie wiem, dlaczego nie wpuścili ich kierujący pasażerami pracownicy paryskiego transportu miejskiego...
Ze Stade de France w podparyskim Saint-Denis relacjonował dla Państwa Jakub Kodłubaj.
sobota, 5 listopada 2011
Około 500 km od Paryża...
Jak pewnie wielu z Was wie, w terminie 29.10-1.01 urządziłem sobie wycieczkę zagraniczną i udałem się do Amsterdamu. Drogę z Paryża do Amsterdamu można przebyć samolotem, pociągiem lub samochodem. Ja skorzystałem z poleconej mi przez znajomego Francuza strony covoiturage, gdzie ludzie ogłaszają, że jadą z jednego miasta do drugiego i informują o wolnych miejscach w samochodzie za konkretne pieniądze. Jeśli chodzi o trasę Paryż-Amsterdam, ceny wahają się między 30 a 40€. To kilkakrotnie taniej w porównaniu z lataniem czy superszybkim pociągiem Eurostar, biorąc pod uwagę rezerwację na tydzień przed wyjazdem.
Jadąc w tamtą stronę poznałem czworo Francuzów, z którymi po przyjeździe spędziłem parę godzin na kręceniu się po mieście. Wspólna wizyta w coffeeshopie pozwoliła nam lepiej się zapoznać i wymienić pierwsze wrażenia o Amsterdamie.
Po pierwszym legalnym skręcie w życiu postanowiłem w końcu pochodzić po "Wenecji Północy". Porównanie to uznaję za słuszne, jeśli ktoś był w Wenecji przed wizytą w Amsterdamie. Złośliwi, a tych nie brakuje (cytując znanego niektórym naukowca), powiedzieliby, że Wenecja to "Amsterdam Południa". Racja pewnie stoi pośrodku, jednak w mojej ocenie wygrywa stolica Holandii. Jest czystsza, nie śmierdzi jak poplamiona odchodami gołębi Wenecja i tętni życiem w przeciwieństwie do włoskiego miasta na wodzie zasypanego tysiącami turystów żądnych wizyty w Bazylice św. Marka. Oczywiście w Amsterdamie turystów nie brakuje (sam nim tam byłem), jednak ich obecność wydaje się tutaj naturalna, stanowią część miejskiego krajobrazu.
Jeśli chodzi o poruszanie się po mieście, to pewnie wszyscy myślą od razu o rowerze... I słusznie! Komunikacja miejska nie jest tu za bardzo popularna- są co prawda 4 linie metra, kilka tramwajowych i autobusy, ale ciężko mówić o tłoku w środku. Ścieżki rowerowe są wszędzie, a poza tym rowerem można dojechać do większej ilości miejsc niż transportem publicznym. Poza tym jest taniej i bardziej ekologicznie. Ponadto śmiało Holendrzy mogliby powiedzieć o sobie, że są mistrzami w "Pimp my bike". Mnogość osprzętu, dodatkowe siedzonka dla dzieci czy kosze na zakupy to dla amsterdamskich cyklistów (czyli prawie wszystkich mieszkańców) chleb powszedni. Co ciekawe, w tym niespełna 800-tysięcznym mieście rocznie kradnie się ok 80 tysięcy rowerów, a kolejne 25 tysięcy wpada do kanałów. Prosty rachunek jest taki, że co dziesiąty mieszkaniec miasta rocznie musi kupować nowy rower...
Piękno Amsterdamu poza urokliwymi kamienicami, gęstą siecią kanałów i witrynami z najróżniejszym towarem buduje także miejska flora. Miałem szczęście, że trafiłem na piękną złotą jesień, więc drzewa pokazały inne kolory poza zielenią. Poza tym pierwszy raz w życiu widziałem moje ulubione wśród kwiatów tulipany o tej porze roku.
Ciężko by było opisać Amsterdam bez dłuższej wzmianki o sieci połączeń wodnych. Kanały tworzą tutaj pajęczą sieć, dzięki czemu spokojnie można się przemieszczać łódeczką. Co więcej, kursują także tramwaje wodne oraz... taxówki! Zza kolejowego dworca centralnego w Amsterdamie odchodzą również darmowe promy do czterech miejsc na północnych obrzeżach miasta. Są one całkowicie darmowe - niepotrzebny jest żaden bilet! Coś w stylu mostu zwodzonego...
Jako zapalony żeglarz nie mogłem sobie odmówić spaceru po jednej z przystani w holenderskiej stolicy. To chyba moje nowe marzenie, żeby mieć jacht morski i mieszkać na nim w Amsterdamie, a jak tylko będę miał ochotę - ruszyć sobie w rejs po Morzu Północnym albo Oceanie Atlantyckim...
Gdybyście zadali mi pytanie: "co zwiedziłeś, Kuba?", odpowiedziałbym: "Niewiele". Niestety karta darmowego wstępu do muzeów w Amsterdamie, którą pożyczył mi mój CouchSurfingowy host, był nieważna, a w przeciwieństwie do Paryża muzea w stolicy Holandii są płatne - często nawet bez zniżek dla studentów. Wszedłem zatem do interesującego mnie Muzeum Tropiku i Nieuwekerk - jednego z najbardziej znanych kościołów w mieście. Oto kilka kadrów z tamtych miejsc.
Jeśli chodzi o miejsca, do których udaje się większość turystów, czyli coffeshopy, oceniam je bardzo dobrze. Kiedy wchodziłem do pierwszego z nich z chęcią okazałem dokument, żeby dowieść swojej pełnoletności. Poza tym ceny marihuany są zbliżone do tych w Polsce, a nawet nierzadko niższe w przeliczeniu zł/g. Ponadto istnieje parę reguł, których pracownicy zielonej kawiarni mocno przestrzegają: nie można tam spożywać alkoholu, a w lokalach obowiązuje zakaz palenia tytoniu (ten akurat wydaje się dosyć dziwny, ale dotyczy wszystkich miejsc publicznych). Jeśli chodzi o klimat samych miejsc, to zależy jak się trafi - tak jak z każdym innym barem czy każdą inną kawiarnią. Co jest pewne - nie widziałem w żadnym coffeshopie bójki czy kłótni. Tylko bibułki, saszetki i rolowanie. U Ricka piłem bardzo smaczną kawę oraz czekoladę na gorąco. Ceny jak na centrum miasta (okolice Placu Dam) nie były wygórowane. Polsko, zalegalizuj gandzię!
Okres Halloween wykurzył też z kryjówek najróżniejsze zmory. Prezentowały się dumnie na Placu Dam, tuż przed Pałacem Królewskim. Odnoszę też poniekąd wrażenie, że niejaki Darth Vader zaczął mnie prześladować... Miłego oglądania ostatnich fotek, jakie zamieszczam z Amsterdamu.
To wszystko na dzisiaj. Mam nadzieję, że udało mi się uchylić też rąbka tajemnicy o Amsterdamie. Aaaaaaaaaaaaa, byłbym zapomniał! Czerwona dzielnica to także bardzo ciekawe miejsce, choć nie skorzystałem z oferty pań w witrynach oświetlonych purpurowymi neonami. Zdjęć niestety stamtąd nie mam, zatem musicie przekonać się na własne oczy.
Jedno, co wiem na pewno, to fakt, że chciałbym wrócić do tego miasta. Trzy dni to stanowczo za mało, by móc je zobaczyć w pełnej krasie i zwiedzić do cna. Ktoś chętny na towarzyszenie mi w kolejnej podróży do stolicy Holandii?
Jadąc w tamtą stronę poznałem czworo Francuzów, z którymi po przyjeździe spędziłem parę godzin na kręceniu się po mieście. Wspólna wizyta w coffeeshopie pozwoliła nam lepiej się zapoznać i wymienić pierwsze wrażenia o Amsterdamie.
Po pierwszym legalnym skręcie w życiu postanowiłem w końcu pochodzić po "Wenecji Północy". Porównanie to uznaję za słuszne, jeśli ktoś był w Wenecji przed wizytą w Amsterdamie. Złośliwi, a tych nie brakuje (cytując znanego niektórym naukowca), powiedzieliby, że Wenecja to "Amsterdam Południa". Racja pewnie stoi pośrodku, jednak w mojej ocenie wygrywa stolica Holandii. Jest czystsza, nie śmierdzi jak poplamiona odchodami gołębi Wenecja i tętni życiem w przeciwieństwie do włoskiego miasta na wodzie zasypanego tysiącami turystów żądnych wizyty w Bazylice św. Marka. Oczywiście w Amsterdamie turystów nie brakuje (sam nim tam byłem), jednak ich obecność wydaje się tutaj naturalna, stanowią część miejskiego krajobrazu.
Jeśli chodzi o poruszanie się po mieście, to pewnie wszyscy myślą od razu o rowerze... I słusznie! Komunikacja miejska nie jest tu za bardzo popularna- są co prawda 4 linie metra, kilka tramwajowych i autobusy, ale ciężko mówić o tłoku w środku. Ścieżki rowerowe są wszędzie, a poza tym rowerem można dojechać do większej ilości miejsc niż transportem publicznym. Poza tym jest taniej i bardziej ekologicznie. Ponadto śmiało Holendrzy mogliby powiedzieć o sobie, że są mistrzami w "Pimp my bike". Mnogość osprzętu, dodatkowe siedzonka dla dzieci czy kosze na zakupy to dla amsterdamskich cyklistów (czyli prawie wszystkich mieszkańców) chleb powszedni. Co ciekawe, w tym niespełna 800-tysięcznym mieście rocznie kradnie się ok 80 tysięcy rowerów, a kolejne 25 tysięcy wpada do kanałów. Prosty rachunek jest taki, że co dziesiąty mieszkaniec miasta rocznie musi kupować nowy rower...
Piękno Amsterdamu poza urokliwymi kamienicami, gęstą siecią kanałów i witrynami z najróżniejszym towarem buduje także miejska flora. Miałem szczęście, że trafiłem na piękną złotą jesień, więc drzewa pokazały inne kolory poza zielenią. Poza tym pierwszy raz w życiu widziałem moje ulubione wśród kwiatów tulipany o tej porze roku.
Ciężko by było opisać Amsterdam bez dłuższej wzmianki o sieci połączeń wodnych. Kanały tworzą tutaj pajęczą sieć, dzięki czemu spokojnie można się przemieszczać łódeczką. Co więcej, kursują także tramwaje wodne oraz... taxówki! Zza kolejowego dworca centralnego w Amsterdamie odchodzą również darmowe promy do czterech miejsc na północnych obrzeżach miasta. Są one całkowicie darmowe - niepotrzebny jest żaden bilet! Coś w stylu mostu zwodzonego...
Jako zapalony żeglarz nie mogłem sobie odmówić spaceru po jednej z przystani w holenderskiej stolicy. To chyba moje nowe marzenie, żeby mieć jacht morski i mieszkać na nim w Amsterdamie, a jak tylko będę miał ochotę - ruszyć sobie w rejs po Morzu Północnym albo Oceanie Atlantyckim...
Gdybyście zadali mi pytanie: "co zwiedziłeś, Kuba?", odpowiedziałbym: "Niewiele". Niestety karta darmowego wstępu do muzeów w Amsterdamie, którą pożyczył mi mój CouchSurfingowy host, był nieważna, a w przeciwieństwie do Paryża muzea w stolicy Holandii są płatne - często nawet bez zniżek dla studentów. Wszedłem zatem do interesującego mnie Muzeum Tropiku i Nieuwekerk - jednego z najbardziej znanych kościołów w mieście. Oto kilka kadrów z tamtych miejsc.
Jeśli chodzi o miejsca, do których udaje się większość turystów, czyli coffeshopy, oceniam je bardzo dobrze. Kiedy wchodziłem do pierwszego z nich z chęcią okazałem dokument, żeby dowieść swojej pełnoletności. Poza tym ceny marihuany są zbliżone do tych w Polsce, a nawet nierzadko niższe w przeliczeniu zł/g. Ponadto istnieje parę reguł, których pracownicy zielonej kawiarni mocno przestrzegają: nie można tam spożywać alkoholu, a w lokalach obowiązuje zakaz palenia tytoniu (ten akurat wydaje się dosyć dziwny, ale dotyczy wszystkich miejsc publicznych). Jeśli chodzi o klimat samych miejsc, to zależy jak się trafi - tak jak z każdym innym barem czy każdą inną kawiarnią. Co jest pewne - nie widziałem w żadnym coffeshopie bójki czy kłótni. Tylko bibułki, saszetki i rolowanie. U Ricka piłem bardzo smaczną kawę oraz czekoladę na gorąco. Ceny jak na centrum miasta (okolice Placu Dam) nie były wygórowane. Polsko, zalegalizuj gandzię!
Okres Halloween wykurzył też z kryjówek najróżniejsze zmory. Prezentowały się dumnie na Placu Dam, tuż przed Pałacem Królewskim. Odnoszę też poniekąd wrażenie, że niejaki Darth Vader zaczął mnie prześladować... Miłego oglądania ostatnich fotek, jakie zamieszczam z Amsterdamu.
To wszystko na dzisiaj. Mam nadzieję, że udało mi się uchylić też rąbka tajemnicy o Amsterdamie. Aaaaaaaaaaaaa, byłbym zapomniał! Czerwona dzielnica to także bardzo ciekawe miejsce, choć nie skorzystałem z oferty pań w witrynach oświetlonych purpurowymi neonami. Zdjęć niestety stamtąd nie mam, zatem musicie przekonać się na własne oczy.
Jedno, co wiem na pewno, to fakt, że chciałbym wrócić do tego miasta. Trzy dni to stanowczo za mało, by móc je zobaczyć w pełnej krasie i zwiedzić do cna. Ktoś chętny na towarzyszenie mi w kolejnej podróży do stolicy Holandii?
Subskrybuj:
Posty (Atom)