Dla mnie osobiście było to podwójne przeżycie, bo... nigdy wcześniej nie oglądałem meczu na poziomie powyżej okręgowej ligi puławskiej z trybun. Stade de France - całkiem nieźle jak na pierwszy raz...
Jeśli chodzi o techniczne podejście do sprawy, to najlepiej dojechać na tam pociągiem miejskim RER linii B i wysiąść na stacji La Plaine Stade de France. Stamtąd czeka nas spacer około 10 minut. Oczywiście nie wy jedni jedziecie na stadion, gdzie ma zasiąść około 70 tys. widzów, więc przygotujcie się na "jechanie ze wszystkimi". Samo wejście na teren obiektu odbyło się bez stania w dłużących się kolejkach. W okolicach stadionu można oczywiście nabyć najróżniejsze akcesoria kibica, choć ceny są tam horrendalnie wysokie, np. za zwykły szalik dla kibica Francji krzyczą sobie 20€!!! Cena jak za dwa nasze bilety, phi!
Byliśmy sporo wcześniej, więc mogliśmy podejrzeć rozgrzewkę obu drużyn. Trybuny powoli się zapełniały. Poza jednym niewielkim sektorem, nota bene tuż pod nami, zajmowanym przez kibiców reprezentacji zza Atlantyku, stadion wypełniały francuskie flagi. Niesamowite wrażenie!
W związku z tym, że punktualność to nasza mocna cecha, mieliśmy okazję usłyszeć również narodowe hymny obydwu państw. Rywalizacja na całego, ponieważ obok mnie siedział kolega pół-Niemiec-pół-Amerykanin, a zaraz za nim Francuz. Kultura stadionowa Francji jednak odstaje poziomem od tej na polskich boiskach i moi sąsiedzi na trybunach nie myślli nawet przez chwilę o "solóweczce".
Jeśli chodzi o sam mecz jako widowisko sportowe, to nie da się kryć, że do najlepszych nie należał. Kilka strzałów przez całe 90 minut to wszystko, na co było stać podopiecznych Jurgena Klinsmana i Laurenta Blanca. Niemniej jednak doping i atmosfera na trybunach ogromnie mi się podobały. Najlepiej w mojej pamięci zapisała się "meksykańska fala", której nadejście słychać jak stado koni biegnących po betonie...
Choć u nas reprezentacja Francji nosi nazwę "Trójkolorowych", to w ich ojczyźnie skanduje się: "ALLEZ LES BLEUS!", czyli "DO PRZODU NIEBIESCY!". Okrzyk ten, wuwuzele i inne piszczałki co chwilę można było usłyszeć z każdej części stadionu. O ile kolega z naszej prawej nie odpalał swojej irytującej i strasznie głośnej pompko-trąbki...
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 1-0 dla Francji. Zwycięską bramkę dla gospodarzy strzelił Loïc Rémy w 72-ej minucie. Stadion oczywiście oszalał - krzyki, machanie flagami i skandowanie wzmogło się na chwilę ze zdwojoną siłą. Niestety więcej bramek tego wieczoru nie zobaczyliśmy. Na zakończenie zamieszczam jeszcze parę kadrów z meczu.
Opuszczenie stadionu było równie łatwe jak wejście na trybuny. Co prawda dostanie się do pociągu RER wymaga umiejętności przeciskania się w tłumie, ale nam udało się to wyjątkowo ekspresowo, a co więcej nasz wagon był niemal pusty, choć na peronie zostało jeszcze mnóstwo ludzi. Nie wiem, dlaczego nie wpuścili ich kierujący pasażerami pracownicy paryskiego transportu miejskiego...
Ze Stade de France w podparyskim Saint-Denis relacjonował dla Państwa Jakub Kodłubaj.
Ech, niestety hymn US&A zawsze już będzie mi się kojarzył z tym: http://www.youtube.com/watch?v=RwcfY0Ldf2Q ;)
OdpowiedzUsuńPoza tym, czy twój kolega na pierwszym zdjęciu (we trójkę)to DARREN CRISS? :D A i btw, meksykańska fala - nie-sa-mo-wi-ta :)
Pozdrawiam i całuję,
Grobcia
Powiem tylko: co raz bardziej zazdroszczę. Nie tylko samego wyjazdu, ale przede wszystkim odwagi, żeby wyjechac. ;) Mi jej chyba ciągle brakuje.
OdpowiedzUsuńps. spodobało się :*
@Ania: mnie też się zawsze z tym filmem kojarzy hymn USA... Griss to nie jest, to Włoch o imieniu Gabriel, z Bolonii. Fala - owszem - była zajebista!
OdpowiedzUsuń@Olga: Do odważnych świat należy, a Ty należysz do odważnych, choć nie pokazujesz tego na codzień! Może jednak się kiedyś zdecydujesz. PS. Nie zazdrość, tylko mnie odwiedź! PS2. Fajnie, że się podoba! ;)